Zabieram Was w podróż - dla mnie dość sentymentalną - powstania dwóch, jakby nie patrzeć, bratnich noży.
Zacznę od podkreślenia tego co dla mnie najważniejsze i co mnie popychało do przodu przy tym projekcie. Po pierwsze i absolutnie najważniejsze robiłem je z myślą o Witku i Mateuszu , a po drugie nóż jest u mnie na szczycie piedestału najważniejszych narzędzi jakie ludzkość wykoncypowała. To mi dawało motywacje, chęć i zajmowało, w niebywale w przyjemny sposób, moje myśli podczas całego procesu – szczególnie ze obiecałem sobie, że postaram się popełnić cały projekt używając tylko narzędzi ręcznych - za co niejednokrotnie przeklinałem wszystkich bogów – starych i nowych.
Wynik może i nie jest jakoś wybitnie powalający, ale wartości moim zdaniem dodaje właśnie ta podróż sentymentalno-rzemieślnicza. Poniżej wszyscy moi Towarzysze tej podróży.
Jak to bywa przy tworzeniu rzeczy, wszystko zaczyna się od konceptu – projektu. Posiłkując się danymi z Muzeum Śląska Opolskiego (przekazanymi przez Gwoździa) zebrałem wymiary klingi, złapałem za ołówek i zabrałem się do szkicowania na papierze milimetrowym. Podejść było parę w dłuższych odstępach czasu, bo ta faza ma ogromny wpływ na kolejne etapy. Szkicowałem tak długo aż nie byłem odpowiednio zadowolony z efektu.
Mając już zadowalający, historycznie poprawny projekt czas było przejść do etapu drugiego, bardzo bliskiego memu sercu – czyli wytypowaniu czy zdobywaniu surowców na nóż.
Żeby mieć pewność co do jakości stali wybrałem dokładnie tą samą, z której dobre parę lat temu popełniłem mój obecny , zaufany i doświadczony przez wyprawy, przygody i wszelkiego rodzaju leśne rzemiosła nóż.
Mająca dobre 50-60 lat polska stal NCV1 - zdobyczna jeszcze mojego dziadka. Znam i rozumiem jej parametry, wiem jak jej ‘słuchać’ i jak z nią ‘rozmawiać’. Wybrałem odpowiednie kawałki i odłożyłem w bezpieczne miejsce, czekając na dobrą pogodę i odpowiednio dużo czasu do zmontowania prostej kuźni z blachy i cegieł.
Ciałem noża jest przede wszystkim klinga. Ma być tak niezawodna i odporna jak praktyczna i pomocna. Dlatego tak ważny są wszelakie procesy termiczne wykonane z dokładnością i pietyzmem.
Dziadkowa stal jest świetna, ale w surowej formie jest jak nieoszlifowany diament – wymaga pracy i skupienia. Zanim poskładałem domową kuźnie musiałem przygotować komory termiczne – brzmi niepotrzebnie profesjonalnie, a tak naprawdę zrobiłem je ze stalowych rur i strategicznie umieszonych śrub, tak aby trzymały materiał do obróbki w miejscu. Komory służą do równomiernego rozgrzania stali , bez kontaktu z węglem drzewnym. Nie przejmowałbym się tym gdyby metal był ubogi w węgiel, ale wiem że surowiec z którym pracowałem ma 0.75-0.85 % węgla – czyli dokładnie tyle ile potrzeba do stworzenia dobrego noża. Pierwszy etap to normalizacja – w skrócie rozgrzanie stali do około 800-820 stopni C, a później pozostawienie do ostygnięcia. Dzięki temu materiał jest jednorodny i przewidywalny w pracy.
Drugi etap to kucie – jak kucie przebiega każdy wie – rozgrzewamy do 800-820 stopni , łapiemy w cęgi i hop na ‘dzwon’ i zaczynamy śpiewać miedzy młotem a kowadłem. I tak parę razy, aż kształt będzie satysfakcjonujący. Pracując przy dwóch nożach można tak śpiewać ciągle – wkładać w żar pierwszy, wyciągać drugi. Taka ot symfonia.
Jako, że kowalem to ja jestem raczej z tych kiepskich to postanowiłem przed hartowaniem dopomóc sobie w kształtowaniu pilnikiem. Metal w tym momencie jest łatwiejszy w obróbce , można mu nadać z grubsza zamierzony kształt. Trzeci etap to hartowanie – metod jest wiele, ja postawiłem na hartowanie w rozgrzanym do około 70 stopni oleju – ciepło z Ciała noża rozchodzi się wtedy bardzo równomiernie, nie za szybko. Dzięki temu noże nie powinny być zbyt kruche. Czwarty – ostatni etap – to odpuszczanie – najłatwiejszy i zarazem bardzo ważny. Do pieca rozgrzanego do około 180 stopni C wkładamy na około 1,5h noże tak żeby im bebechy się poukładały na miejsce. Jeśli bym pominął ten etap, mimo hartowania w oleju, nóż byłby zbyt kruchy. Tak przygotowane klingi czeka jeszcze duża doza wielogodzinnej kosmetyki – pilnik, pilnik i jeszcze raz pilnik. Tak aby nadać nożowi ostateczny kształt i równy szlif – dbając o wymiary na podstawie wykopaliska z okolic Opola. Blazy na dłoniach od ściskania narzędzia zostały do teraz.
Charakterem i dużą częścią duszy noża jest przede wszystkim jego rączka – materiał i kształt – oprócz wygody użytkowania jest bezpośrednim łącznikiem i medium między ciałem dzierżącego a ciałem noża. Dlatego też długo myślałem o materiale na rączki, jego pochodzeniu i możliwym znaczeniu, pamiętając również o historycznej poprawności. Chciałem, żeby nosząc i używając tych noży Witek i Mateusz mieli przy sobie pewnego rodzaju cząstkę mnie. Tak jak i ja w moim nożu – a konkretnie w jego rączce – nosze cząstke Dawida – kawałek cisu i orzecha, który ongiś od niego dostałem. Teraz kiedy wybieram się z moim nożem na leśne przygody mam chociaż mentalną namiastkę obecności przyjaciela. Dla Witka i Mateusza z tą myślą w tle wybrałem kawałki rodzinnego cisu i śliwy z mojego ogrodu. Oba drzewa są już dość wiekowe i wiele widziały, samo z nich drewno – sezonowane od lat – czekało właśnie na taką sposobność.
Później zacząłem się zastanawiać nad historycznym aspektem. I oto doznałem olśnienia.
Gród w Lubomi. Na naszych ziemiach rodzimym drzew jest niemało biorąc pod uwagę, że ongiś otoczone były puszczą. Wybrałem się z rodzinką na wycieczkę, mając przy tym też osobisty, skryty cel. Drzewa które teraz rosną na terenie niegdysiejszego grodu Golęszyców mają szansę być bezpośrednimi potomkami drzew pod których cieniem ponad 1000 lat temu działa się historia tych ziem i ludzi – ludzi których pamięć wspólnie postanowiliśmy wskrzesić w naszej Chudobie. Drewno będące namacalnym łącznikiem z przeszłością – sama myśl o tym przyprawiała mnie o ciarki. Wybór drzewa był oczywisty. Cały gród w Lubomi leży w dość gęstym lesie w którym przeważa i króluje szlachetny buk. Znalazłem więc odpowiedni kawałek dobrze ususzonego drwa i pyk na plecy i w drogę powrotną do warsztatu.
Reszta pracy przy nożach była dla mnie już czystą przyjemnością. Wyciągnięcie z suchych, niby martwych gałęzi tego co w nich ukryte.
Obróbka drewna – korowanie, mierzenie, piłowanie, skrawanie, wiercenie i w końcu łączenie ‘ciała z duchem’. Dobrych parę kolejnych godzin z uśmiecham na twarzy.
Pod kątem rzemieślniczym, szczególnie przy okazji pracy z drewnem, zawsze dla mnie wisienką na torcie jest ostateczne wykończenie i zabezpieczenie – w tym wypadku zimnym olejem lnianym – wtedy drewno pokazuje swoje ukryte oblicze i wiem że warto było poświecić ten kawałeczek swojego życia.
Stałem tak nad skończonymi nożami, jeden obok drugiego. Przyglądałem się im. Widziałem który dla kogo miał być. Ale czegoś mi brakowało. Kiedy z jakimś przedmiotem łączą mnie jakieś więzi sentymentalne zwykle jakoś ten przedmiot nazywam – pluszaka z dzieciństwa, gitarę elektryczną, ulubione narzędzie czy nóż właśnie. W tym wypadku było podobnie, choć to one mi się bardziej przedstawiły.
Poznajcie proszę.
Oto Stribog (z lewej) i Rod ( z prawej)
Stribog ( patron wiatru i wichur ) – nóż desygnowany dla Matiego – rękojeść z drewna śliwy o zwichrowanych słojach, nasada z golęszyckiego buku, o konstrukcji łowieckiej – delikatnie zakrzywionej i rozszerzającej się dla wzmocnienia chwytu – nawet kiedy dłoń od krwi się ślizga Rod ( patron przodków i historycznych korzeni) – nóż desygnowany dla Witka – rękojeść z golęszyckiego buku, nasada z twardzieli cisowej, o konstrukcji prostej – uniwersalnej i solidnej, najczęściej stosowanej na przestrzeni wieków - przystosowanej do dłoni o nieskromnych gabarytach.
Oba o poprawnych historycznie parametrach :
Długość głowni 12,5-13 cm
Szerokość głowni 2,2 -2,5 cm
Grubość tylca 0,3 cm
Szlif skandynawski 1:3
Ostrze drop-point
~Jarosław Bech / Leon
Hint:
You can remove this information by activating Premium Plan